Pielgrzymka dzieci szkolnych do Nguelemendouka do sanktuarium Maryi Dziewicy.
Nguelemendouka [Ngelemenduka] leży 72 km na zachód od Doume. Od kilkunastu lat corocznie udają się tam dwie pielgrzymki. Pierwsza rozpoczyna się 27 grudnia i kończy 29 grudnia. Jest to pielgrzymka samochodowa dla dzieci szkół podstawowych. Dzieciom organizuje się przewóz środkami transportu. Druga to pielgrzymka piesza w miesiącu lutym, dla młodzieży z college’ów, chociaż wtedy dołączają także dorośli. Trasę pieszo pokonuje się w ciągu czterech dni. Nguelemendouka to parafia, w której pracował przed powołaniem na urząd biskupa ks. Jan Ozga. To on - już jako biskup - zapoczątkował tradycję pielgrzymowania dzieci i młodzieży z całej diecezji Doume i Abong-Mbang do sanktuarium Matki Bożej w tej miejscowości.
Do Nguelemendouka można dojechać drogą polną (72 km), albo wybrać drogę w większości asfaltową (ok. 200 km). Jako że teraz jest pora sucha, to wybraliśmy bez większego ryzyka trasę krótszą. Dojazd zajął nam ponad dwie godziny. Droga nie była najgorsza - bez większych dziur, tyle że miejscami wąska. Wyminięcie się z pojazdem z naprzeciwka to duży stres dla kierowcy. Najlepiej jest prawie się zatrzymać na poboczu, o ile takie istnieje (od czasu do czasu).
Dobrze, że to drzewo zawaliło się kilka dni wcześniej, bo musielibyśmy zawrócić do domu.
Dla przykładu: kierowca busa międzymiastowego, który kursuje jeden raz na dzień na tej trasie, tam i z powrotem - uważa, że jest pojazdem uprzywilejowanym i inni powinni mu zjechać z drogi. Bagaż pasażerów takiego busa jest pakowany na dachu. Czasami jest go drugie tyle, co sam bus. Kierowca zabiera wszystko, co pasażer ma do przewiezienia. Nieważne - towar żywy czy martwy. Widziałem na własne oczy, jak - oprócz innych klamotów - czterech mężczyzn przywiązywało na dachu takiego busa, żywego ogromnego prosiaka.
Ta czerwona roślinność przy drodze, to kurz na liściach. W porze mokrej rośliny są zielone, ale droga wtedy jest lepką mazią i jedzie się po niej jak po lodzie. Siostry w przeszłości już nieraz zaliczyły lądowanie w rowie.
Dzieci kończyły sesję poranną w kościele. Te w czerwonych bluzach na pierwszym planie to dzieci ze szkoły podstawowej w Doume.
Po drodze do Nguelemendouki, na 48 kilometrze od Doume, znajduje się miejscowość Doumaintang. Tam proboszczem parafii pw. Św. Teresy od Dzieciątka Jezus, jest polski misjonarz - ks. Mirek Bujak. Gdy wpada do Doume, to odprawia czasami u nas w kaplicy Mszę św. Wpadliśmy do niego na chwilę w odwiedziny. Już parę razy miałem do niego pojechać na dłużej i popracować, ale do tej pory nie udało się ustalić dogodnego dla nas obu terminu. Jeszcze mam miesiąc, to może teraz się uda. Wcześniej przez kilka lat ks. Mirek pracował tutaj w Doume i zajmował się m.in. adopcją. To do niego wpłacam pieniądze od 15 lat na mojego chłopaka, Donalda. Na terenie swojej nowej parafii wybudował już kilka kaplic, a teraz kończy budowę kościoła parafialnego.
Zna się prawie na wszystkim. Jest dobrym elektronikiem, elektrykiem, mechanikiem, hydraulikiem, stolarzem - i to jeszcze nie wszystko, co potrafi. Zna kilka języków. Gdy tu był w Doume, to siostrom niejeden raz reperował elektrykę. Przed teologią skończył elektronikę. Wprowadził kilka własnych, ciekawych rozwiązań technicznych dla swoich parafian.
Po wodę parafianie przychodzą z kartą z chipem (dzieci) albo z zapamiętanym kodem (dorośli), jak kto woli. Przykładają kartę do czytnika pod klawiaturą i wbijają liczbę litrów wody na klawiaturze, po czym dokładnie tyle wody wypływa z kranu (nic się nie marnuje). Jak na karcie zabraknie pieniędzy na zapłatę za wodę, to można uzupełnić konto wrzucając pieniądze (lewa strona na zdjęciu). Rozwiązanie prawie tak nowoczesne, jak kasowanie biletów komunikacji miejskiej we Wrocławiu.
Kolejną budową będzie plebania dla niego. To zostawił na sam koniec. Mieszka już przez osiem lat tak jak inni mieszkańcy wioski, w drewnianym domku. Kiedyś odwiedził go i zamieszkał przez krótki czas biskup z polski z Radomia. Gdy zobaczył, w jakich warunkach mieszka i jakim gruchotem się porusza, to załatwił mu pieniądze na plebanię i nowy samochód z napędem na cztery koła.
Dwa koty na utrzymaniu księdza, nie dają rady wyjeść wszystkich myszy w mieszkaniu, ale znacznie ograniczają ich liczbę.
Innym ciekawym ewenementem na tej trasie jest wioska, z której pochodził jeden z byłych ministrów. Obecnie jest w niełasce i wypadł z rządu. Otóż załatwił on kiedyś dla wioski elektrownię słoneczną. Wybudowała ją jakaś firma z Chin. Jednak tylko przez krótki okres elektrownia pracowała. Okazało się, że mieszkańcy nauczyli się, jak omijać liczniki prądu i nie płacili za energię. W efekcie właściciel zamknął ją i elektrownia stoi sobie bezużytecznie.