Rekolekcje w drodze PDF Drukuj Email
Świadectwa
wtorek, 15 lutego 2011 20:16

Druga połowa lutego, zaczynamy myśleć o wakacjach, na pewno warto już teraz zacząć je planować. Dlatego chciałabym się z Wami podzielić moim świadectwem, które napisałam w zeszłym roku po powrocie z pieszej pielgrzymki do Krakowa Łagiewnik. Ostatnie szlify tego świadectwa powstawały na naszych sierpniowych rekolekcjach w Lewinie Kłodzkim, dlatego tym chętniej się nim z wami dzielę. Oto ono:

Kiedy byłam nastolatką, często myślałam o tym, żeby pójść na pieszą pielgrzymkę. Ale jakoś nie mogłam się odważyć. Zawsze w moim najbliższym otoczeniu znalazł się ktoś życzliwy, kto zdołał mi to pragnienie skutecznie wyperswadować. W czasach, kiedy chodziłam do szkoły, nie było nikogo, kto by mi dotrzymał towarzystwa, a sama trochę bałam się iść. Później, kiedy zaczęłam pracować i stałam się odważniejsza, moje drogi z Panem Bogiem na tyle się rozeszły, że poświęcenie Mu urlopu w najlepszym, wakacyjnym terminie raczej nie wchodziło w grę. Zresztą nawet o tym wtedy nie myślałam. A potem, kiedy On zadecydował że już koniec mojego chodzenia samopas, wszystkie te młodzieńcze pragnienia powróciły. Ale myślałam, że piesza pielgrzymka to już sprawa na zawsze utracona, że to dla młodzieży, bo „Jakżeż może się człowiek narodzić, będąc starcem? Czyż może powtórnie wejść do łona swej matki i narodzić się?” ( J 3, 4)

Myśląc o pieszej pielgrzymce, zawsze brałam pod uwagę sierpniową pielgrzymkę na Jasną Górę, nawet nie wiedziałam, że są inne. Dlaczego więc, będąc wrocławianką, poszłam na pielgrzymkę z Warszawy do Łagiewnik? Trudno to pojąć, bo niewiele osób wie, że taka pielgrzymka istnieje, nawet wśród tych, którzy nogi na pielgrzymkach zdarli. W zeszłym roku, w czerwcu, poznałam księdza Andrzeja, od którego dowiedziałam się o tej pielgrzymce. Postanowiłam wziąć udział w ostatnim etapie - z Morawicy do Krakowa Łagiewnik - i tak uczyniłam. Gdzieś, głęboko na dnie mojego serca zapadła decyzja, że w przyszłym roku przejdę całą trasę. Ale to był bardzo trudny rok. Kłopoty małżeńskie, trudności finansowe, choroba - na przełomie roku myśl o pieszej pielgrzymce i do tego dwutygodniowej znowu wydawała się dziecinną mrzonką. A jednak, mimo wszystkich tych trudności, rankiem 5 lipca 2010, stanęłam przed Świątynią Opatrzności Bożej w Warszawie, pełna obaw, ale gotowa do drogi.

Bałam się wielu rzeczy. Nie wiedziałam, jak wyglądać będą moje najbliższe dni, gdzie będę spać, co jeść, czy będę mogła się umyć, czy starczy mi sił fizycznych na pokonanie tak długiej trasy, jak moja rodzina zniesie trudy pielgrzymowania? Najgorsze było to, że sama nie miałam na nic wpływu, nic nie zależało ode mnie, nic nie mogłam sama zaplanować. Tereny, przez które prowadzi trasa pielgrzymki, były mi zupełnie nieznane. Każdego dnia szłam przez zupełnie obce okolice, nazwy mijanych miejscowości nic mi nie mówiły, nie umiałam określić swojego położenia na mapie Polski, którą mam w głowie. Dla mnie zawsze było to ważne - wiedzieć, gdzie jestem. Straciłam jakby poczucie bezpieczeństwa, straciłam grunt pod nogami.

Myślałam wtedy o czasach II wojny światowej. O ludziach, którzy zostali wyrwani ze swojej codzienności, wbrew swojej woli wywiezieni do przymusowej pracy w niemieckich gospodarstwach i fabrykach, o tych, którzy jechali do obozów zagłady, do obozów pracy. Co musieli wtedy czuć? Jak wielka była ich niepewność jutra? Myślałam o wrocławiance - Edycie Stein, która przebyła taką drogę, ściśnięta, w upalny sierpniowy dzień w wagonie towarowym. Ta droga skończyła się dla świętej śmiercią w komorze gazowej.

A ja... znałam cel wędrówki, no i w każdej chwili mogłam wrócić do domu. Z pewnością nie dałam po sobie poznać, jak się czuję, ale w środku... Może nawet brałam pod uwagę powrót do domu? I wtedy...

To były pierwsze dni pielgrzymki. Dotarliśmy wieczorem na miejsce noclegu bardzo zmęczeni. I długą, tego dnia, trasą, i pogodą - było duszno, zanosiło się na burzę. Marzyłam o tym, żeby odpocząć, wyciągnąć się gdzieś i zasnąć. Ale nic z tego. Okazało się, że zaszła pomyłka, gospodarze, u których mieliśmy spać, nie przyjęli nas. Znalazło się dosyć szybko jakieś inne miejsce w starym pomieszczeniu gospodarczym, nieużywanym i niesprzątanym od wieków. Nie wyglądało to dobrze: szara, brudna nora, wszędzie tony kurzu, na ścianach czarne pajęczyny, powybijane szyby i zapach stęchlizny. Chciałam wziąć nogi za pas i zwiać. I nagle spojrzałam w górę. Na ścianie wisiał stary, wyblakły, zakurzony obraz. Spoglądał z niego Pan Jezus, pokazując swoje Najświętsze Serce. I wtedy...

Cały strach, to napięcie i niepewność, które towarzyszyły mi od początku pielgrzymki, po prostu zniknęły. Zrozumiałam, że bez względu na okoliczności, bez względu na beznadziejność sytuacji, On zawsze jest ze mną, patrzy na mnie i troszczy się o mnie. Stanął mi przed oczami obraz Świętej Rodziny, która musiała zadowolić się stajnią w Betlejem... A nas - czteroosobową rodzinę - za chwilę właściciele tego pomieszczenia zaprosili do siebie, pozwolili skorzystać z łazienki, poczęstowali pyszną kolacją, choć dopiero chwilę wcześniej dowiedzieli się o naszym przybyciu. Tej nocy, choć w tak prymitywnych warunkach, spałam bardzo dobrze i mocno, nie przeszkadzała mi wichura i deszcz za oknem, bo wiedziałam, że Pan jest przy mnie.

Znowu Mu zaufałam, a On zabrał mój strach i otworzył moje serce na innych ludzi. Zaczęłam ich wokół siebie zauważać, poznawać, wchodzić z nimi w głębsze relacje. Poznałam też lepiej siebie. Nawet nie uświadamiałam sobie, jak bardzo lubię być niezależną, jak bardzo lubię decydować, jak bardzo lubię dawać. Dostrzegłam to, bo tutaj musiałam nauczyć się bycia zależną, podporządkować się decyzjom innych, przyjmować od innych praktycznie wszystko i o wiele prosić.

To pielgrzymka do Miłosierdzia Bożego. I tego miłosierdzia, w ciągu trzynastu dni wędrowania, nam nie zabrakło. Doświadczaliśmy go - dosłownie - na każdym kroku, od Boga i od ludzi, których Pan Bóg stawiał na naszej drodze. A ludzie ci byli wspaniali, czasami bardzo ubodzy, dzielili się z nami wszystkim co mieli.

Nigdy nie zapomnę babci, która oddała mi swoje łóżko w małym, przytulnym, chłodnym pokoiku. Zapytana, gdzie będzie spać, powiedziała, żeby mnie o to głowa nie bolała.

Worek orzechów włoskich ofiarowany nam przez sąsiadkę ludzi, u których spaliśmy. Nie mogła nikogo u siebie przenocować, to chociaż tym się podzieliła.

Barwne, ludowe stroje gospodyń z Klin i wesoła przyśpiewka ułożona specjalnie dla nas. A potem pyszna kolacja. W wielu wioskach, gdzie zatrzymywaliśmy się na odpoczynek połączony z posiłkiem, wyczuwało się, że jesteśmy tam długo wyczekiwanymi gośćmi. Najpierw ogromna radość, że już jesteśmy, a za chwilę smutek, że tak szybko odchodzimy.

Pan Bóg zatroszczył się nawet o pogodę dla nas. I chociaż czasami było nam bardzo ciężko iść w tym lipcowym żarze, bo temperatura zazwyczaj przekraczała trzydzieści stopni, to burze i deszcze omijały nas. Kiedy zbierało się na deszcz, my wchodziliśmy do świątyni na mszę św., a kiedy wychodziliśmy, było już po deszczu. Do dziś mam przed oczami błyskawice w szczerym polu, które deptały nam po piętach. A moja wyobraźnia... Od razu przypomniałam sobie opowieść mojej babci o jej kuzynce, która zginęła w polu od uderzenia pioruna. Z trwogą patrzyłam na czoło pielgrzymki i brata niosącego metalowy krzyż. Na szczęście na strachu się skończyło, burza dopadła nas, kiedy szczęśliwie dotarliśmy na nocleg.

Trzynaście dni pielgrzymowania, chwile radości i chwile załamania. Wzloty i upadki. Ludzie na naszej drodze - różni. Ci serdeczni, życzliwi, ale także obojętni lub ciekawscy oraz, niestety, urągający. Jak w życiu. Pielgrzymka to takie życie ludzkie w pigułce. A dla wytrwałych, którzy dotrą do końca - nagroda. Ja doświadczyłam tego bardzo wymownie. Ostatni nocleg wyznaczono mojej rodzinie w Dolinie Brzoskwinki pod Krakowem. Już sama nazwa brzmi pysznie. Domek położony na stromym zboczu, a przed nim piękny, kolorowy ogród z mnóstwem kwiatów i kolorowych motyli. Uganiałam się za nimi z aparatem. Chyba nic lepszego nie mogło mnie spotkać.

Jeśli tak ma wyglądać koniec naszego ziemskiego pielgrzymowania do wieczności, to mówię: tak. A to tylko namiastka, bo przecież „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszał, jak wielkie rzeczy Pan Bóg przygotował dla tych, którzy go kochają”.

Ostatni dzień pielgrzymki. Jakże inaczej przeżyłam go niż w zeszłym roku, kiedy dojechałam nad ranem i dołączyłam do pielgrzymów na ostatnim etapie. Wtedy tak ciężko mi było iść, nie mogłam uwierzyć, że ci ludzie idą już trzynasty dzień. I skąd biorą tyle siły? To jeden z trudniejszych etapów ze względu na ukształtowanie terenu, długie odcinki, mało odpoczynków i bardzo szybkie tempo w porównaniu z poprzednimi dniami. Ale tym razem to ja pędziłam jak wariatka. Owszem, byłam bardzo zmęczona, ale jakaś siła dodawała mi skrzydeł. Tylko, że radość z dotarcia do mety trwała bardzo krótko i szybko zamieniła się w smutek. Że trzeba opuścić to cudowne miejsce, pożegnać siostry i braci, i... wracać do domu.

Na szczęście, kiedy dotrzemy do końca naszej życiowej pielgrzymki, będziemy mogli zostać Tam na zawsze. JEZU UFAM TOBIE.

Pielgrzymka odbywa się co roku od 5 do 17 lipca. Więcej szczegółów na jej temat możecie znaleźć tutaj: http://www.spowiedz.pl/pielgrzymka/index.html

A co najważniejsze termin pielgrzymki nie koliduje z terminem naszych rekolekcji w Lewinie Kłodzkim. :)

Edyta

Zmieniony: wtorek, 15 lutego 2011 20:18
 
RocketTheme Joomla Templates